Domniemany atak hakerski, jakiego ofiarą padli niedawno polscy politycy, był ciekawą – i rzadką – okazją, aby zajrzeć do „politycznej kuchni” i dowiedzieć się, jak „naprawdę” zapadają decyzje. Zwykle organy władzy, która nas reprezentuje, zazdrośnie strzegą swojej „wewnętrznej autonomii”. Ta autonomia często przybiera postać tzw. „dokumentu wewnętrznego”, o którym krytycznie pisaliśmy m.in. tutaj.
Kordon oddzielający
Niezależnie od politycznej afiliacji i głośno werbalizowanych różnic, przedstawiciele wszystkich opcji politycznych są zgodni – powinien istnieć kordon oddzielający organy od obywateli. Powinna istnieć sfera działalności organów władz publicznych, do której obywatele nie mają wstępu. Najwidoczniej wspólną ideą wszystkich rządzących jest to, że ich władza – przynajmniej w pewnym stopniu – powinna służyć sama sobie, i w tym zakresie nie przysługuje nam prawo do informacji. Również sądy administracyjne przyjęły takie stanowisko, i „dokument wewnętrzny” zadomowił się w orzecznictwie na dobre. Najwidoczniej obowiązek „kontroli działalności administracji publicznej”, o którym mowa w art. 1 § 1 ustawy Prawo o ustroju sądów administracyjnych, w istocie polega na ochronie niezależności tej administracji od obywateli, którym służy. Władze publiczne, partie polityczne i sądy twierdzą unisono, że tego typu sprawy nie powinny nas, obywateli, interesować.
Co się wydarzyło? – pyta obywatel
Niestety, tym razem wyszło szydło z worka, i rządzący musieli przyznać, że do czegoś doszło. Do czego? Trudno dociec. Złożyliśmy wniosek o udostępnienie informacji publicznej do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów – chcieliśmy wiedzieć, czy korespondencja, która trafiła na platformę Telegram, jest prawdziwa. Zapytaliśmy także, czy faktycznie doszło do rozmowy wysokich urzędników państwowych, w ramach której rządzący mieli rozważać użycie wojska do tłumienia protestów po wyroku Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym zaostrzenia prawa aborcyjnego w Polsce. Żeby uniknąć jakichkolwiek niejasności, poprosiliśmy odpowiedź w formie jednoznacznie twierdzącej albo przeczącej.
Yyyy…. – odpowiada KPRM
Niestety, nie uzyskaliśmy takiej odpowiedzi. Organ, odnosząc się do pierwszego pytania, stwierdził, że Kancelaria Prezesa Rady Ministrów nie korzysta z platformy Telegram, wobec czego nie posiada informacji, jakie dokumenty się tam znalazły, a tym samym nie jest w stanie ocenić ich prawdziwości. Zaskakująca jest ta bezradność Kancelarii – zupełnie jakby nie była w stanie zweryfikować, czy skriny maili, dostępne w każdym właściwie portalu internetowym, odpowiadają mailom, jakie wysyłali sobie urzędnicy. Nie jest to zaskakujące – podobną bezradność Kancelaria Prezesa Rady Ministrów wykazała, rozpatrując nasze wnioski o informację publiczną dotyczące pandemii (o czym można przeczytać np. tutaj). Jak widać, KPRM zatrważająco często nie potrafiła odpowiedzieć na nasze pytania; zdarzało jej się też odsyłać nas do innych podmiotów… które z kolei twierdziły, że także nie posiadają wnioskowanych informacji. Wygląda na to, że Kancelaria ledwo radzi sobie z obiegiem informacji: nie ma pojęcia, jak przebiegała walka z pandemią, nie wie, na czym premier bazuje swoje wypowiedzi, ani nie jest w stanie stwierdzić, jakie informacje mają do dyspozycji poszczególne resorty – a teraz nie potrafi stwierdzić, czy faktycznie doszło do wycieku danych. Zastanawiające, że mimo takiej indolencji organ upiera się, że powinien mu przysługiwać pewien zakres wewnętrznej autonomii – jeśli Kancelaria ledwo radzi sobie z informacją publiczną, to niekontrolowany zakres działalności wewnętrznej może być ciężarem ponad jej siły.
Ale proszę przeczytać oświadczenie
KPRM odesłała nas także do oświadczenia Wiceprezesa Rady Ministrów Przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i spraw obronnych Jarosława Kaczyńskiego, w którym wskazane jest, że “obecnie prowadzone są działania wyjaśniające, ale także zabezpieczające dowody” (link). Z oświadczenia nie wynika jednak, czy faktycznie doszło do wycieku maili, a jeśli tak, to jakich urzędników to dotyczy. Wicepremier także nie rozstrzyga, czy skriny maili, które znalazły się w Internecie, są prawdziwe. Kancelaria uznała, że nie mamy prawa wiedzieć więcej niż zostało zawarte w tym dość enigmatycznym oświadczeniu – najwidoczniej na tyle „wyceniając” konstytucyjne prawo do informacji.
Nie potwierdzamy i nie zaprzeczamy
Sprawy stają się jeszcze ciekawsze w kontekście odpowiedzi na nasze drugie pytanie – tj. potwierdzenia bądź zaprzeczenia temu, że wysocy funkcjonariusze publiczni rozważali użycie wojska przeciw protestującym kobietom. Kancelaria stwierdziła, że, cyt.:
fakt odbycia oraz ewentualna treść rozmowy roboczej osoby wykonującej zadania publiczne, z jej współpracownikami nie jest informacją publiczną, nawet jeżeli w jakiejś części dotyczy wykonywanych przez tę osobę zadań publicznych. Nie ma jakiegokolwiek waloru oficjalności, a nawet jeśli zawiera propozycje dotyczące sposobu załatwienia określonej sprawy publicznej, to mieści się w zakresie swobody niezbędnej dla podjęcia prawidłowej decyzji po rozważeniu wszystkich racji przemawiających za różnorodnymi możliwościami jej załatwienia.
A zatem niewykluczone, że któryś z funkcjonariuszy publicznych chciał użyć wojsk przeciw protestującym. W ocenie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów nie powinno nas to jednak interesować. To, czy rządzący chcą wyprowadzić wojsko na ulice, to wyłącznie sprawa rządzących, a nie obywateli, i nie mamy prawa się tego dowiedzieć. Ktoś naiwny mógł uznać, że np. sam fakt, że taka propozycja padła, jest kompromitujący dla tego czy innego polityka i od teraz na niego nie zagłosuje. Ale z jakiej niby racji zachcianka jakiegoś zwykłego obywatela, aby wybierać swoich przedstawicieli zgodnie ze swym sumieniem i możliwie najlepszą wiedzą, powinna mieć priorytet nad najwyższym dobrem, jakim jest wewnętrzna swoboda organów?
“Dokument wewnętrzny” ulubieńcem każdej władzy
Łatwo rozpatrywać ten konkretny problem wyłącznie w kontekście obecnej władzy, i budować narrację o jej tyrańskim, odbiegającym od poprzedników charakterze. Ale „dokument wewnętrzny” jest z nami od dawna, i żadna z trzech władz nie kwestionuje tego, że pewne aspekty jej działalności są nakierowane wyłącznie na nią samą, i nie można uzyskać informacji na ich temat. Sądy (administracyjne), parlament i władza wykonawcza zgodnie, idąc ręka w rękę, zbudowały stan rzeczy, w którym władza zwierzchnia należy do Narodu – chyba że Naród zainteresuje się wewnętrznymi sprawami organów publicznych. A jakie to sprawy są „wewnętrzne”? Jak widać, obecnie także to, czy rządzący chcą tłumić protesty przy użyciu wojska.
Oczywiście, sam fakt, że organ nie zaprzeczył, iż taka rozmowa miała miejsce, jest znaczący. Gdy mąż na pytanie żony „czy mnie zdradzasz?” odpowiada „dlaczego nie szanujesz mojej prywatności!”, to można wyciągnąć z tego różne wnioski. Czasem brak natychmiastowego, kategorycznego „nie!” może oznaczać, że raczej „tak”. Ale nie wiemy tego, ponieważ rządzący nie dzielą się z obywatelami informacjami o przebiegu procesów decyzyjnych. Nie jest więc wykluczone, że taka rozmowa nigdy się nie odbyła, i żadnemu z rządzących nawet przez myśl nie przeszło takie rozwiązanie, a sama sugestia jest odrażająca i krzywdząca. Tylko dlaczego obywatele mieliby coś takiego założyć? Powszechnie wiadomo, że politycy nie wygrywają rankingów zaufania. Czemu jednak mieliby je wygrywać, skoro konsekwentnie i uparcie traktują obywateli jako niegodnych zaufania? Skoro tak często proces udostępniania informacji musi być poprzedzony skargami na bezczynność albo na decyzję, jakby mieli coś do ukrycia?
Jak więc widać, gorzkie owoce koncepcji „dokumentu wewnętrznego”, to coraz szerszy zakres działalności organu, która nie podlega niczyjej kontroli – co może zachęcać do coraz bardziej radykalnych politycznych propozycji (takich jak użycie wojska do zwalczania protestów – w końcu nikt się nie dowie, o czym mailujemy!). W rezultacie zaufanie do władz staje się coraz niższe (w końcu, gdyby nie mieli nic do ukrycia, to by się tak nie bronili przed dostępem do informacji), a przepaść między rządzącymi a rządzonymi – szersza. A wtedy władze mają jeszcze mniej powodów, by cokolwiek udostępniać swoim – coraz bardziej obcym – obywatelom.
I koło się zamyka.
Złożyliśmy skargę na bezczynność KPRM w zakresie rozpatrzenia naszego wniosku. Liczymy, że sąd administracyjny przychyli się do naszych argumentów. Będziemy informować o dalszym przebiegu sprawy.
Dobry artykuł i dobre działanie watchdogowe z zakresu ochrony prawa człowieka do informacji.
Rozpowszechnienie zwrotu ” konstytucyjne prawo do informacji.” nie oznacza jednak że i bez Konstytucji RP, to prawo nie istnieje (do ochrony tego prawa, ludzkości konstytucje nie są konieczne, aczkolwiek przydatne).
Istnieje ono zawsze od wtedy gdy istnieje człowiek, dlatego że wyraża jego istotę.
Ludzkość, urbi et orbi oznajmiła już kilkadziesiąt lat temu w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, że wiedzę tą już posiadła oraz że wiedza ta jest powszechna,uniwersalna itd.
Najwidoczniej do III RP wiedza ta jeszcze jakoś nie zdążyła dotrzeć, skoro treść art. 19-go tego aktu wiedzy ludzkości, jest w RP nieznana.