Monika Filipkowska, uczestniczka ostatniej edycji Szkoły Inicjatwy Strażniczych, jest miłośniczką zwierząt, opiekunką 6 kotów i psa, które zostały przez nią adoptowane. Od dekady angażuje się w ratowanie zwierząt na Suwalszczyźnie, która -choć piękna krajobrazowo – jest terenem, na którym wiele czworonogów potrzebuje pomocy.
Gdy do Ciebie napisałam, wahałaś się, czy jesteś odpowiednią osobą do rozmowy o lokalnym aktywizmie na rzecz zwierząt, dlaczego?
Wiesz, pomoc zwierzętom to zawsze pomoc grupowa, tak też było i jest w moim przypadku, a ponadto ja teraz jestem dużo mniej aktywna w tym obszarze niż kiedyś. Myślę, że dotknęło mnie wypalenie, którego doświadcza wielu aktywistów pomagających zwierzętom. To jest syzyfowa praca. Oczywiście poprawia się dzięki temu los konkretnych zwierząt, ale nie zmniejsza się liczba potrzebujących pomocy. I to jest frustrujące i niestety nie zmieni się bez zmian systemowych. Dlatego jestem obecnie wolontariuszką w Fundacji Świat w Naszych Rękach i staram się wraz z innymi działać na rzecz zmian systemu. Za moment zaczynamy w całej Polsce- również dzięki Watchdogowi – monitoring w obszarze zapobiegania bezdomności zwierząt i opieki gminnej nad nimi.
Masz za sobą 10 lat bardzo intensywnej działalności. Od czego się zaczęło? Od wolontariatu w Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami w Suwałkach?
Zaczęło się od spacerów z psami ze schroniska i poznania wspaniałej grupy ludzi ratujących zwierzaki. A tak naprawdę to od przeprowadzki na Suwalszczyznę, bo wcześniej, mieszkając w Wielkopolsce, nie włączałam się w działalność pomocową w organizacji, choć od zawsze kochałam zwierzęta i opiekowałam się wówczas kundelkiem Lolą, która przeprowadziła się ze mną na wschód Polski, a która już niestety umarła.
A od kiedy mieszkasz na Suwalszczyźnie?
Od trzynastu lat. Na początku nie działałam, miałam tylko swoje zwierzaki w domu, Lolę i dwa koty: Boryska i Misię, potem tych zwierząt było coraz więcej – mieliśmy z mężem nawet 11 adoptowanych zwierzaków, nie licząc zwierząt pod tymczasową opieką. W pewnym momencie poznałam dziewczynę, która jeździła właśnie na te spacery do schroniska i zachęcała mnie do zaangażowania się. Ja się trochę broniłam, bałam się trudnych emocji związanych z sytuacją zwierząt.
I rzeczywiście emocje były silne, ale zmotywowały mnie do działań, czyli szukania domów dla tych psów i poprawy ich losu. I tak zostałam w prywatnym schronisku wolontariuszką chodzącą na spacery, a z czasem zostałam wolontariuszką od wszystkiego. Byłam idealnym pracownikiem, który nie pobierał żadnego wynagrodzenia i któremu nie trzeba było mówić, co ma robić, bo ma bardzo dużo inicjatywy. Czułam misję znalezienia domów dla psów, zwłaszcza tych, które były najdłużej w schronisku. I udało się. Ale doszłam do takiego punktu, w którym dostrzegłam, że dwoję się i troję, organizując przede wszystkim adopcje (od zrobienia zdjęcia psu, przez wizyty przedadopcyjne po organizację transportu), robiąc zbiórki, promując posty dotyczące schroniska, prowadząc media społecznościowe, założyłam i prowadziłam stronę internetową schroniska, koordynując wolontariat – wszystko ze zdobytych pieniędzy i własnych prywatnych – a przecież właściciel schroniska dostaje pieniądze na jego prowadzenie od gminy. Nawet szczepienie czy leczenie psów opłacała organizacja, której byłam częścią. Słyszałam na przykład, że trzeba zorganizować smycze i obroże, bo inaczej psy nie będą wychodziły na spacer. I organizowałam. Z coraz większym poczuciem, że im więcej biorę na siebie, tym większy zysk zostaje w kieszeni właściciela schroniska.
Zysk z umów podpisanych z gminą?
Tak. Bo część gmin ma swoje schroniska, tak jest na przykład w przypadku Warszawy, a inne podpisują umowy z prywatnymi schroniskami, co jest według mnie dużo gorszym rozwiązaniem. Prywatne schroniska są nastawione na zysk, a kontrola społeczna takich placówek jest ograniczona.
Ile lat byłaś wolontariuszką w tym prywatnym schronisku?
Mniej więcej pięć lat, aż stałam się persona non grata. W pewnym momencie praktycznie wszystkie adopcje przechodziły przeze mnie – robiłam jako wolontariuszka to, do czego schronisko jest zobowiązane umową, bo prowadzenie adopcji, to nie jest dobra wola schronisk, lecz obowiązek. Znajdując dobre domy dla bezdomnych psów, zabiegałam jednocześnie o poprawę warunków w schronisku. Wychodziłam z założenia, że jeśli tak wielu psom znajduję dom, to te wciąż czekające na adopcję będą miały nieco lepsze warunki, na przykład więcej miejsca w kojcu. Mniejsza ilość psów to większy kontakt z ludźmi i lepsza opieka. Tymczasem właściciel zaczął podpisywać umowy z kolejnymi gminami, bo miał 2 psy w kojcu, a przecież mogło być ich 4. Nowe umowy to większy zysk dla niego, dla psów gorsze warunki życia, a dla mnie jeszcze więcej pracy przy adopcjach, dla wolontariuszy więcej psów do socjalizacji, spacerów, choć nasza grupa była niewielka i tak już sobotnie spacery to był ogromny wysiłek, ogromna praca. Oczywiście praca bezpłatna. Kiedy zaprotestowałam, usłyszałam, że nie będę mu dyktowała warunków.
I tak moja działalność w żaden sposób nie zmieniła sytuacji bezdomnych psów na Suwalszczyźnie, choć zmieniła sytuację setkom konkretnych, które zostały adoptowane.
Liczyłam, że moja macierzysta organizacja poprze mnie i postawi ultimatum, że nie będzie wspomagać schroniska, skoro w związku z podpisywaniem kolejnych umów z gminami warunki w schronisku się pogarszają. To mogło zadziałać, bo właściciel miałby wyższe koszty (leczenie zwierząt, pracownik do adopcji, koszty związane z opłacaniem ogłoszeń itd.). Niestety tak się nie stało, a ja odeszłam z tego schroniska. Inni wolontariusze oczywiście pozostali.
I zajęłaś się kotami?
Tak, Skierowałam swoją uwagę na koty, ponieważ one w ogóle nie miały zabezpieczenia, bo żadne schronisko tu w regionie nie jest przystosowane do opieki nad kotami. Gminy mają wprawdzie ustawowy obowiązek opieki nad wszystkimi bezdomnymi zwierzętami, ale realizują go najczęściej poprzez opiekę nad psami. Pozostałe zwierzęta są pozostawione same sobie. W ramach TOZ Suwałki powstała społeczna kociarnia dla bezdomnych kotów – KOTOZ. Bezpośrednim impulsem do tego była sytuacja, w której musiałyśmy interwencyjnie odebrać 30 kotów.
Miałam już większe doświadczenie w działaniu, a nasza grupa tworząc od podstaw kociarnię, wprowadziła wysokie standardy opieki nad bezdomnymi zwierzakami. Powstało miejsce, wokół którego zebrała się wspaniała ekipa, która nadal z ogromnym oddaniem i wiedzą zajmuje się ratowaniem kotów z całej Suwalszczyzny i nie tylko.
Na początku opierałyśmy się tylko na wolontariacie, ale z czasem to było nie do ogarnięcia, bo kociarnia w sezonie – kiedy rodzą się kociaki – miała i nadal ma ok. 50 kotów. Trudno było im zapewnić właściwą opieką, opierając się jedynie na pracy wolontariuszy, więc zatrudniłyśmy dwie osoby. Ja byłam szefową wolontariuszką.
Z czego utrzymywała się kociarnia?
Tylko z darowizn od osób fizycznych i zbiórek i nadal tak to działa. Do tego 1% podatku (teraz 1,5%). To było dla mnie bardzo stresujące, ogromna odpowiedzialność za zwierzęta, za zapewnienie im bytu. Masz pod opieką zwierzęta, które musisz wyleczyć, nakarmić, a nie wiesz, czy starczy ci pieniędzy – i tak praktycznie co miesiąc.
W TOZ-ie funkcjonuje też Azyl dla starych psów, powstała druga kociarnia – łącznie TOZ miał na utrzymaniu blisko 200 zwierząt. Roczne wydatki sięgały nawet miliona złotych, bo TOZ Suwałki prowadzi akcje kastracji, by zmniejszyć bezdomność zwierząt, a to ogromny wydatek, ale bez tego nie można realnie pomagać bezdomnym zwierzętom.
Mimo wszystko udawało wam się utrzymać?
Jakimś cudem tak. Te wszystkie miejsca działały pod szyldem TOZ-u, to też pomagało w zbieraniu pieniędzy, ale to było codzienne zamartwianie się, jak znaleźć środki, jak znaleźć dobre i odpowiedzialne domy, jak uwrażliwić mieszkańców na krzywdę zwierząt, bo skala cierpiących czworonogów na Suwalszczyźnie jest po prostu ogromna. Jeśli ratujesz zwierzaki, to mierzysz się też z ogromną ilością bólu, cierpienia, niestety też śmierci – trudne emocje, choć oczywiście są też te związane z powrotem do zdrowia podopiecznego czy cudowną adopcją.
Co sprawiło, że odeszłaś z kociarni, która zresztą mieści się wciąż w twoim domu w Suwałkach?
Stres, wypalenie i zmęczenie, różnice dotyczące działalności organizacji. Byłam wykończona psychicznie-nie zwierzętami, ale tym wszystkim, co działo się wokół. Byłam osobą do kontaktu, mój numer telefonu był udostępniony na stronie. W związku z tym od godziny 6 rano do 24 w nocy, albo i dłużej, ludzie do mnie dzwonili. I mało kto rozumiał, że na przykład w danym momencie nie możemy przyjąć zwierzęcia, bo mamy ich za dużo, fizycznie nie mamy miejsca, nie mamy pieniędzy. Oczekiwania były takie, że pomożemy zawsze i o każdej porze. „Co pani sobie wyobraża – słyszałam – ten kot umrze, jeśli go nie przyjmiecie!”. A my przecież byliśmy niewielką grupą robiącą ogrom dobra, utrzymującą się z darowizn, nie mieliśmy żadnej umowy z gminą, działaliśmy z potrzeby serca, za co średnio kilkanaście razy dziennie słyszałam przez telefon wyzwiska. To było straszne, do dzisiaj dzwoniący telefon wywołuje we mnie stres.
Może dzwoniący byli przekonani, że opiekujecie się kotami na zlecenie gminy?
To nie były tylko telefony z naszej gminy. Dzwonili ludzie z całego województwa podlaskiego, ale również warmińsko-mazurskiego, bo w obu regionach sytuacja bezdomnych kotów jest tragiczna. KOTOZ na co dzień opiekuje się kotami głównie z 3 powiatów: suwalskiego, sejneńskiego, augustowskiego –to kilkadziesiąt gmin. Ale bywają koty z okolic Ełku, Gołdapi czy Suchowoli. Każda z tych gmin powinna opiekować się kotami bezdomnymi i wolno żyjącymi, powinna i na tym się kończy.
Czy chcesz powiedzieć, że dzwonili do ciebie w sprawie kotów ludzie z dwóch województw?
Dokładnie. Dlatego jeszcze będąc w kociarni, zaczęłam działać na rzecz systemowej zmiany. Zaczęłam wysyłać wnioski o informację publiczną, by zorientować się, jak wygląda pomoc kotom wolno żyjącym. I poszłam na studia prawnicze.
To miało związek z pomocą zwierzętom?
Poszłam z myślą, że zostanę sędzią, która będzie sądzić w sprawach dotyczących zwierząt. To była moja wizja tego, jak mogę działać na rzecz systemowej zmiany. Ale gdy byłam na czwartym roku studiów, wprowadzono limit wieku 35 lat dla osób zdających na aplikację sędziowsko-prokuratorską. I tak nie zostałam sędzią, ale studia skończyłam i cieszę się z tego przynajmniej z jednego powodu – moja wspaniała promotorka pracy magisterskiej zaczęła pisać habilitację z obszaru ustawy o ochronie zwierząt, uznając, że to jest ciekawy temat, sprawa ważna, a na Uniwersytecie w Białostoku nisza prawnicza. Wcześniej nie było na tej uczelni specjalisty od praw zwierząt, a teraz już jest. Liczę, że wychowa pokolenie wrażliwych na los zwierząt prawników – to jest w ogóle mój największy sukces w kwestii walki o zwierzęta, choć zupełnie nieoczekiwany.
Zastanawia mnie jedna rzecz – jak ty tę tak intensywną działalność, i do tego studia, łączyłaś z pracą zawodową?
Gdyby nie mój mąż, który mnie wspierał i wyręczał w firmie, to byłoby krucho, bo działalność społeczna zajmowała mi większość czasu. W pewnym momencie doszłam do takiego punktu, że czułam głównie żal – do lokalnych mieszkańców, że tak traktują zwierzęta; do organów ścigania, że ignorują zgłoszenia dotyczące złego traktowania zwierząt i do gmin, że nie przestrzegają prawa. Wiesz, jak rozwiązują problem bezdomnych kotów? Uznając, że są po prostu wolno żyjące, a więc nie bezdomne. Wszystkie.
I nic się nie zmienia?
Gmina co roku jest zobowiązana do tworzenia gminnego programu opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz zapobiegania bezdomności zwierząt. I musi przedstawić go różnym instytucjom do zaopiniowania. Dopóki działałam w TOZ-ie, starałam się pisać jak najwięcej tych opinii, bo to była jedyna szansa, by wymusić jakąś zmianę. Chociaż na papierze. I wskazywałam, co powinno być w takim programie, a co na przykład pominięto.
A jak na tę waszą działalność reagowały władze?
Różnie, doczekałyśmy się nawet sprawy karnej. Chciano udowodnić TOZ-owi, że prowadzi nielegalne schronisko. I nasłano na nas w związku z tym Powiatową Inspekcję Weterynaryjną, a niebawem sprawa znalazła się w sądzie, gdzie PIW starał się dowieść, że prowadzimy schronisko dla zwierząt, ponieważ opiekujemy się bezdomnymi zwierzętami. Zapomniał jednak o tym, że skoro działamy jako obywatelki, to możemy robić wszystko, co nie jest prawnie zakazane, a nie ma żadnego przepisu mówiącego o tym, że ja nie mogę zajmować się bezdomnymi zwierzętami. A że opiekowałyśmy się tymi zwierzętami naprawdę dobrze, nie można nam było zarzucić żadnych zaniedbań.
Sytuacja prawna była tak oczywista, że sędzia nie mogła wydać wyroku skazującego, PIW winien to wiedzieć.
Nie działasz już w kociarni, ale z tego co wiem, wciąż zajmujesz się pomocą zwierzętom, jednak w bardziej systemowy sposób?
Tak, ponieważ doszłam do wniosku, że system pomocy bezdomnym zwierzętom nie może opierać się na wolontariuszach, skoro prawo obliguje do tego samorząd gminny. Ta doraźna pomoc jest oczywiście bardzo ważna, ale niewystarczająca. To system musi zacząć w końcu działać na rzecz zapobiegania bezdomności poprzez kastracje i czipowanie zwierząt właścicielskich i opiekować się bezdomnymi zwierzętami, bo tak stanowi prawo.
W gminie miejskiej Suwałki dzięki radnemu i przypadkowej rozmowie z nim po raz pierwszy koty wolno żyjące miały zapewnione leczenie w gminnym Programie (choć obowiązek taki istnieje od 1997 roku, od czasu wejścia w życie ustawy). Wcześniej przeznaczany był na to budżet obywatelski pisany oczywiście przez TOZ Suwałki. Kwota nie jest na razie wystarczająca, może w kolejnych latach uda się zabezpieczyć większe środki, ale pierwszy raz w ogóle była.
A jakie najważniejsze zmiany systemowe powinny być wprowadzone twoim zdaniem?
Po pierwsze obowiązek kastracji i czipowania każdego zwierzęcia domowego, które nie pochodzi z hodowli kontrolowanej przez odpowiednie służby. Na pewno gminy powinny mieć ustawowy obowiązek prowadzenia schroniska, by wyeliminować schroniska prywatne, które siłą rzeczy są nastawione na zysk. Gminne schronisko nie musi zarabiać na swojej działalności, co, moim zdaniem, sprawia, że lepiej wywiązuje się ze swoich zadań. A jeszcze lepiej, by ten obowiązek przenieść z gminy na powiat, by to zadaniem starosty było prowadzenie schroniska dla wszystkich gmin w powiecie. Idealnie byłoby, gdyby takie schroniska były finansowane z budżetu państwa. Wtedy nie byłoby różnicy między jakością usług świadczonych przez schronisko w bogatym mieście i biednej gminie. A teraz te różnice są kolosalne, a jakość opieki zależy od urzędnika.
Poza tym w każdej gminie powinien być gminny weterynarz, który nie tylko będzie zajmował się opieką na bezdomnymi zwierzętami czy tymi poszkodowanymi w wypadkach, ale będzie też prowadził kastrację zwierząt właścicielskich, a także leczył zwierzęta osób o niskich dochodach, których nie stać na opiekę weterynaryjną. Myślę, że wtedy byłoby mniej porzuceń zwierząt i byłoby to dla gminy bardziej opłacalne niż utrzymanie takiego porzuconego zwierzęcia w schronisku. Oczywiście wprowadzenie do szkół programu uczącego dzieci i młodzież, że zwierzęta to Istoty czujące, cierpiące, a opieką nad nimi to ogromna odpowiedzialność, a nie zabawa. To tylko przykłady, tutaj postulatów jest cała masa, w tym wytyczne dla prokuratorów, by zaczęli podejmować sprawy znęcania się nad zwierzętami, w tym tego systemowego.
Jeszcze chciałam Cię zapytać o monitoring, który realizujesz z innymi uczestniczkami Szkoły inicjatyw Strażniczych. Co sprawdzałyście i co udało wam się ustalić?
Sprawdzamy, jak gminy wywiązują się z obowiązku powypadkowej pomocy zwierzętom. Wzięłyśmy pod lupę 4 powiaty, każdy w innym województwie. Dwa są ze ściany zachodniej, jeden spod Warszawy i ostatni, czwarty, tu u mnie, w województwie podlaskim.
I na papierze Suwalszczyzna źle nie wygląda, choć kwoty przeznaczone w gminnych programach są kompletnie deklaratywne, bez żadnych wyliczeń, rejestrów.
Jedna z monitorowanych gmin zajmuje się tylko zwierzętami, które uległy wypadkowi na drogach gminnych (przepis ustawy jest inny, gmina interpretuje swoje obowiązki wbrew obowiązującym ją normom prawnym). Czyli jeśli ktoś potrąci zwierzę na drodze powiatowej czy wojewódzkiej na terenie tej gminy, to nie uzyska już ono pomocy. Poza tym mają umowę z firmą utylizującą odpady, w której jest zapis, że jeśli wezwany na miejsce pracownik uzna, że zwierzę jest cierpi, to może skróci mu cierpienie. Ustawa o ochronie zwierząt reguluje te kwestię i wskazuje konkretnie, kto może legalnie uśmiercić zwierzę, więc tutaj mamy sytuację, w mojej ocenie, naruszenia przepisów.
Ale jak ma to zrobić, skrócić cierpienie?
Nie wiem, nie napisano. Co to w ogóle za pomysł, żeby pracownik firmy utylizującej odpady miał podejmować decyzję za lekarza weterynarii. I wiele takich rzeczy wychodzi w tym monitoringu. Na przykład gmina utrzymuje, że ma opiekę weterynaryjną dla zwierząt powypadkowych, a w przesłanej umowie z weterynarzem nie ma o tym słowa. W jednym z powiatów w województwie lubuskim zadeklarowano, że jedynie dwa koty przez cały rok zostały ranne w wypadku. Tymczasem statystyki policyjne, w których przecież większość kolizji ze zwierzętami w ogóle nie jest odnotowana, pokazują kilka lub kilkanaście razy większą liczbę takich kolizji. Nasz raport nie jest jeszcze zakończony, ale już widać, że ta systemowa opieka nad zwierzętami powypadkowymi też w wielu miejscach istnieje tylko na papierze, a i to nie zawsze.
Szkoła Inicjatyw Strażniczych – edycja VIII, 2023/2024 – realizowana jest dzięki wsparciu The German Marshall Fund, Dexis, U.S. Agency for International Development.
GDZIE jeszcze w RP należy zmienić SYSTEM.
Chyba wiecie?